Jakiś czas zabierałem się do napisania tej relacji i wciąż nie mogłem znaleźć tego czegoś, co spowodowałby, że „coś zaiskrzy” i powstanie niebanalny, a przy tym lekko napisany tekst. Czekałem, czekałem i jakoś nic takiego się nie stało, więc cóż, pozostała metoda klasyczna…
Sięgam pamięcią wstecz, kiedy zaczęliśmy na poważnie myśleć o wyjeździe do Stanów na zaćmienie: sądzę, że było to w okolicach roku 2012. Ale były to niezobowiązujące rozmowy, bez konkretnych ustaleń co (oprócz zaćmienia) z kim i gdzie. Kawałek czasu minął i najpierw w połowie, a konkretniej pod koniec ubiegłego roku, zaczęliśmy sobie mocniej w gronie przyjaciół i kolegów przypominać o tym zdarzeniu i próbować planować organizację wyjazdu. Punktem zwrotnym było chyba jedno z naszych spotkań na przełomie stycznia i lutego bieżącego roku, gdzie analizując koszty i warianty połączeń lotniczych na zachodnie wybrzeże, trafiliśmy na całkiem niezłą ofertę… 20 minut później mieliśmy już kupione bilety, choć połowa z nas nie miała jeszcze wiz wjazdowych :-). Od tego momentu nie było już odwrotu i należało zacząć konkretne przygotowania. W sensie organizacji wyjazdu i planu na trzytygodniowy pobyt skończyliśmy je dość szybko: Ola wykonała za nas gigantyczną pracę i sprecyzowała co i kiedy powinniśmy zobaczyć, oprócz zaćmienia, podczas tego pobytu. Zarezerwowaliśmy też kluczowe noclegi, które pozwoliły nam zorganizować się na miejscu zaraz po przylocie oraz stosunkowo blisko pasa zaćmienia, aby nie szukać noclegu przed zaćmieniem na ostatnia chwilę. Czarek z kolei zaplanował natomiast gdzie i o której powinniśmy się pojawić, aby mieć jak największe szanse na zobaczenie i udokumentowanie tego niezwykłego zjawiska. Wybór padł na dość rozległy parking zlokalizowany niedaleko zbiegudrogi międzystanowej I15 z drogą 33 na północ od Idaho Falls.
fot. Google Maps – wybrana przez nas lokalizacja obserwacji zaćmienia
Pozostało trzymać kciuki za dobrą pogodę, wsiać do samolotu z Gdańska do Frankfurtu, a następnie do San Francisco i wylądować w Stanach. Co finalnie uczyniliśmy 16 sierpnia. Dzień przylotu i następny spędziliśmy w San Francisco, próbując zaaklimatyzować się do zmienionej o 11h strefy czasowej (przylecieliśmy około godziny 13 czasu miejscowego, czyli około północy polskiego). Samo miasto wzbudziło w nas, tych którzy byli po raz pierwszy w USA, co najmniej ambiwalentne odczucia: kontrast pomiędzy centrum miasta oraz przedmieściami jest niebywały we wszystkich aspektach: ogólnego porządku, zamieszkujących nacji, zabudowy, etc. Okazało się to zresztą cechą dość charakterystyczną dla większości obszarów, które odwiedziliśmy – jest to kraj dużych różnic i rozwarstwienia. Pod tym względem, moim zdaniem, Europa wypada jednak lepiej. Trzeciego dnia po przylocie zaczęliśmy stopniowo kierować się na północny wschód. Nocleg po drodze w Folsom, skąd odebraliśmy część sprzętu zakupionego na zaćmienie wcześniej w Stanach (podziękowania dla Bodka i rodzinki za ugoszczenie i nocleg!), zwiedzając w drodze okolice jeziora Tahoe, wizytując Virginia City i wkraczając w coraz bardziej pustynne rejony zachodniej części kontynentu. Cecha charakterystyczne tego rejonu i wszystkich podobnych geograficznie przez które podróżowaliśmy: nie ma wody – nie ma cywilizacji. Miasta bądź miasteczka znajdują się tylko w obszarach gdzie jest dostęp do zasobów wody, co w naszych realiach wydaje się naturalne i oczywiste. Tu niestety takie nie jest. Nie da się przy tej okazji także nie wspomnieć o klasycznych, z filmów wyjętych wręcz, odcinakach prostych dróg, pokonywanych godzinami z maksymalną możliwą (legalnie) prędkością 55 mil/h (zależnie od stanu), przez kilkadziesiąt minut, bez żadnego ruchu kierownicą…Niebywałe w europejskich realiach. Tak samo, gdy jedzie się w nocy i spotyka samochód z naprzeciwka raz na 20-30 minut, o wyprzedzaniu czegokolwiek nie wspominając. Tak czy inaczej w ciągu dwóch dni pokonujemy około 600 mil do Twin Falls. Nie ma za bardzo o czym pisać 🙂 W tak zwanym między czasie śledzimy na bieżąco prognozę pogody, która wydaje się być korzystna w planowanym miejscu obserwacji zaćmienia. Czarek konsultuje jeszcze telefonicznie inny wariant lokalizacji na wypadek załamania pogody z Robertem, który do Stanów dotarł ponad tydzień wcześniej, ale chyba jednak zwycięży pierwotna opcja. Dzień przed zaćmieniem już jesteśmy pewni w zasadzie na 100%, że nic złego się nie może zdążyć z pogodą. Prognoza mówi co prawda o częściowym zachmurzeniu do godziny 9 rano, ale od 11 ma być 100% czystego nieba… Z Twin Falls do miejsca obserwacji mamy ok 170 mil, czyli około 3 h podróży. Obawiając się nieprzewidzianych okoliczności, szczególnie jakiegoś wypadku na między stanowej 15-stce, jedziemy trochę inną drogą nr 26 a następnie 20, by w ostatniej chwili skręcić na parking przy 15-stce. Wstajemy o trzeciej rano, o czwartej z minutami ruszmy w drogę. Nic po drodze nas nie zaskakuje. No może oprócz upiornie święcącej latarni nad najbliższymi górami, która po chwili (zastanowienia) okazuje się być… planetą Wenus. Na miejsce docieramy chwilę po 7.
fot. Nasze miejsce obserwacyjne chwilę po przybyciu
Jest sporo czasu i jest też niebywale chłodno. Na miejscu już sporo samochodów, kamperów, ale miejsca wystarczy dla wszystkich. Wrzucamy na siebie ciepłe ciuchy i rozstawiamy sprzęt, namiot. Za chwilę dołącza do nas Robert z rodziną i w ten sposób widzimy się prawie 10 tys. kilometrów od naszych domów…
fot. Wszystko rozstawione i gotowe do rejestracji i obserwacji
Resztki chmur, zgodnie z prognozą, w zasadzie co do minuty, zaczynają zanikać nad południową częścią horyzontu. Prawdę mówiąc i tak by nam nie przeszkadzały, ale cieszymy się czystym, błękitnym niebem. Ustawiamy montaże, uruchamiamy aparaty, ustawiamy ostrość na ładnych plamach na tarczy (co za szczęście!), sprawdzamy czy wszystko działa. Podłączamy specjalne sterowniki, które wyprodukował dla nas Czarek, abyśmy nie musieli zajmować się obsługą aparatów podczas zakrycia, a cieszyć się cały czas obserwacjami „na żywo”.
fot. Czekamy z niecierpliwością…
Zbliża się wyczekiwany moment początku zjawiska. Precyzyjnie, zgodnie z efemerydą (fascynujące, ale czy jest coś w tym dziwnego?) następuje pierwszy kontakt i choć jeszcze nie widzimy tego przez okulary z foliami mylarowymi, za chwilę Robert potwierdza znad laptopa: „Jabłko ugryzione!” Faktycznie, chwilę później widzimy już gołym okiem mały ubytek na tarczy.
fot. Zaczęło się!
Dalej wszystko rozgrywa się w klasyczny sposób; mamy tylko nieodparte wrażenie, że nieco szybciej niż powinien, Księżyc przesuwa się przed tarczę Słońca. Znikają kolejne plamy i procenty traczy… Około 20 minut przed fazą całkowitą widać gołym okiem, że „coś jest nie tak”: Słońce wysoko nad horyzontem, a zaczyna ściemniać, ale oczywiście zupełnie inaczej niż o zachodzie Słońca, gdzie zmiana barwy światła na czerwoną jest naturalnym zjawiskiem. Tutaj wszystko staje się nienaturalnie szare i mało kontrastowe a przy tym niebo wciąż zachowuje błękitny kolor. Pisze kilka SMS-ów do przyjaciół, którzy śledzą zjawisko on-line w naszym kraju, gdzie jest już późny wieczór. Wszystkim na miejscu zaczynają się udzielać wielkie emocje. Pojedyncze minuty przed fazą całkowitą wzdłuż pasa zaćmienia przelatuje na wysokości może 2km jeden z samolotów, z których NASA przeprowadzało transmisję live. Nad zachodnim horyzontem widać wielkie pociemnienie – nadciągający cień Księżyca. Majestatyczna i magiczna chwila. Ostanie kilkadziesiąt sekund przed fazą całkowitą.
fot. Ostatnie chwile przed fazą całkowitą.
Czarek daje znać, abyśmy nacisnęli w urządzeniu dedykowany przycisk, który zrobi z nas robotę z dokumentacją fotograficzną fazy całkowitej. Wszyscy zgodnie mówią, nie w zasadzie już krzyczą, że robi się zdecydowanie ciemniej niż gdy byliśmy na zaćmieniu w Turcji. Próbuję jeszcze dojrzeć, na jasnym fragmencie ziemi, pasma cieni (efekt dyfrakcji światła słonecznego w atmosferze ziemskiej), ale podnoszący się krzyk uświadamia mi, że na niebie dzieją się znacznie ciekawsze rzeczy! Emocje sięgają zenitu. Chwilę wcześniej widać już było Wenus. Teraz mijają ostatnie sekundy i oto pojawia się w całej okazałości On: Pierścień z Diamentem. Podnosi się już nie krzyk a wrzask ekstazy, z setek gardeł zgromadzonych na parkingu…
fot. Cezary Wierucki – wspaniały Pierścień z Diamentem
Ciarki na plecach, włosy na rękach zaczynają przebijać się przez ubranie! Chwile potem pojawia się w całej okazałości Ona: Piękna Korona. Z każdą chwilą jaśnieje coraz bardziej, gdy wzrok się adoptuje do niespodziewanych(?) ciemności. Zdejmuję folię mylarową z jednego z obiektywów i spoglądam na słońce przez lornetkę 10×56. Widok korony słonecznej i protuberancji z prawej strony powodują, że mam miękkie nogi. Coś niebywałego… ale zaraz, coś prześwituje przez koronę słoneczną po lewej stronie! To Regulus (Słońce w Lwie), cóż za zjawisko! To chyba najpiękniejszy widok, a w zasadzie sposób obserwacji zjawiska, jaki mogłem sobie zafundować: zaćmienie przez lornetkę. Nie będąc skończonym samolubem puszczam na chwilę w obieg instrument, ciesząc się widokiem zaćmienia okiem nieuzbrojonym – też pięknie! Gdy wraca do mnie spoglądam raz jeszcze: wielkość korony i jej kształt mnie zdumiewa. Widać, że faza spokojnego Słońca nie przeszkadza mu w kreowaniu spektakularnych jej kształtów i rozpiętości. Pięknie uwidocznione kształty pól magnetycznych na biegunach są tak wyraźne, że wyglądają aż nienaturalnie.
fot. Cezary Wierucki – „Klasyczne” zdjęcie fazy całkowietj zaćmienia
fot. Cezary Wierucki – kombinacja kilkunastu zdjęć uwidaczniająca kontrastową i złożoną strukturę korony słonecznej podczas całkowitego zaćmienia. Widoczne jest także „światło popielate” Księżyca, będące efektem oświetlenia ciemnej traczy naszego naturalnego satelity, przez światło odbite od tarczy Ziemi. Tego efektu nie widać gołym okiem podczas całkowitego zaćmienia, ale przez lornetkę można zobaczyć dość zbliżony widok korony słonecznej.
Dziwna rzecz, ale po raz pierwszy nie mam wrażenia, że te nieco ponad 2 minuty fazy całkowitego zaćmienia trwa około 15 sekund. Zapewne jest to spowodowane faktem, że praktycznie całą uwagę mogę poświęcić samem zjawisku i temu co z nim bezpośrednio zwiazane. Ruch na przyległej autostradzie zamiera, ale ze zdumieniem rejestrujemy fakt, że mimo tak rzadkiej i pięknej natury zjawiska, jeden z samochodów (wraz z kierowcą rzecz jasna) cały czas kontynuuje jazdę… brak słów. Wszystko co dobre, jednak kiedyś się kończy. Obserwując zakryta tarczę Słońca zaczynam dostrzegać pojaśnienie z prawej strony – znak, że za chwile nastąpi III kontakt. Znajdująca się tam protuberancja blednie i obserwując cały czas przez lornetkę zaczynam dostrzegać prześwitującą fotosferę Słońca prze krawędź tarczy Księżyca – pojawiają się perły Baily-ego, a sekundy później drugi pierścień z diamentem. Dzięki temu, że oczy zaadoptowały się do otaczającego zmroku widok robi jeszcze większe wrażenie. Jest bajecznie, wytrzymuję z lornetka przy ochach tak długo jak to możliwe, aby nacieszyć widok ostatnim akcentem fazy całkowitej.
fot. Cezary Wierucki – ostatnie chwile całkowitego zaćmienia: perły Baily-ego
W praktyce oznacza to kilka sekund zanim blask staje się nie do zniesienia. Jeszcze chwila obserwacji gołym okiem, jak cień Księżyca ucieka dalej na wschód i następuje koniec zjawiska. Wszyscy już zaczynają na gorąco komentować widoki z ostatnich dwóch minut. Czarek wydaje komendę do zmiany tryby pracy sterowników w naszych aparatach na fazę częściową. Ja ze zdumieniem odkrywam, że aparat zamiast sekwencji zdjęć zrobił jedną, ponad 240 sekundową ekspozycję… Odczuwam pewien niedosyt z tego powodu, ale z drugiej strony: były jeszcze 3 aparaty, które rejestrowały zjawisko, więc będzie co oglądać. Trudno, będzie następne zaćmienie, a czasu poświęconego na obserwacje zjawiska „gołym” okiem i przez lornetkę absolutnie nie żałuję, co więcej, zamierzam to powtórzyć przy następnej okazji. Są uśmiechy, uściski, gratulacje i podziękowania. Dzielimy się wrażeniami ze zjawiska i choć wszyscy widzieli to samo, nasze spostrzeżenia odrobinę się różnią – widać, zwracaliśmy uwagę na różne rzeczy 😉 Zaczynamy przypominać sobie kluczowe elementy zaćmienia, komentując ze szczególną uwagą kształt i wielkość korony słonecznej oraz widoczne protuberancje. Czas powoli mija, faza częściowa zmierza ku końcowi. Jestem zdania, że natury nie należy popędzać i dać całemu zjawisku się zaprezentować, ale co mniej cierpliwi już opuszczają parking. Mu otwieramy piwko i rozlewamy do plastikowych kubków – nie za wiele, bo mamy kawał drogi do przejechania, do następnego noclegu (okolice parku Yellowstone) a jesteśmy od 3 godziny na nogach. Powoli zbieramy już niepotrzebne rzeczy, zostawiając same aparaty rejestrujące ostatnie kadry zaćmienia.
fot. Ostatnie chwile fazy częściowej zaćmienia
W końcu (znowu punktualnie!) następuje IV kontakt i koniec całego zjawiska. Jakże dla nas udanego: dopisała pogoda, dotarliśmy bez problemu na planowane miejsce, widzieliśmy całe zjawisko w świetnym towarzystwie. Czego chcieć więcej? Daleko od domu ale było warto! Pakujemy się ostatecznie, żegnamy się powoli z Robertem i jego rodziną. Nasza część ekipy udaje się na ponad dwutygodniową, wymagającą wycieczkę objazdową po pięknych parkach na zachodnim wybrzeżu.
Epilog
Kilka dni później, nocując w maleńkim miasteczku w Utah, udaliśmy się nocą na pustynię aby korzystając z wczesnej fazy Księżyca, który szybko zachodził, spojrzeć na Drogę Mleczną z dla od jakichkolwiek świateł. Odjechaliśmy ponad 20km od najbliższych (i tak niewielkich) świateł, wykorzystując zjazd z autostrady. Widok jaki sobie zafundowaliśmy, w tych warunkach (1100 metrów n.p.m., suche powietrze, przyjemna temperatura 20 st. C) rozłożył mnie na łopatki i długo nie pozwolił mówić nic oprócz jednego słowa… Śmiem twierdzić, że takiego nieba nie ma w Europie. Tym razem udało mi się uwiecznić ten widok, ale o tym innym razem…
P.S. Na szczęście i pozostałe ekipie udało się zrobić zdjęcia (wielkie podziękowania dla Czarka Wieruckiego za ich udostępnienie), dzięki czemu macie możliwość doświadczenia w mniej więcej 0,5% tego co my widzieliśmy na miejscu gołym okiem. Za co serdecznie przepraszam 🙂